wtorek, 10 czerwca 2014

Limonka, mięta, cytryna, miód – lemoniada




         Pamiętam moje pierwsze, wakacyjne obozy harcerskie w latach dziewięćdziesiątych. Nie mam pojęcia dlaczego, ale za każdym razem musiał nam się przydarzyć tydzień deszczu. Wtedy, a było to chyba w roku 1998, zaczęło lać w drugim tygodniu. Po dwóch dniach ulewy, gdy ziemia z trudem przyjmowała już wodę, nawet regularne okopywanie namiotu nie powstrzymało strumienia, który płynął coraz bardziej wartko pod naszymi kanadyjkami. Mimo kiepskiej pogody, humory nam dopisywały. Kadra odpuściła sobie sprawdzanie łóżek co rano i jakiekolwiek wyjścia z obozu, co oznaczało, że mieliśmy masę czasu wolnego. Graliśmy więc godzinami w makao i mieliśmy z tego tyle frajdy, że całkowicie zapominaliśmy o mijających godzinach. Niestety, jednego wieczoru kolega niechcący zrzucił karty z łóżka, a one, niezauważone przez nikogo, odpłynęły naszym, namiotowym strumieniem gdzieś daleko.  Na domiar złego, tej samej nocy, wiekowy brezent naszego namiotu zaczął przeciekać dokładnie nad moim łóżkiem. Opanowałem wtedy trudną sztukę spania bez ruchu na plecach, z menażką na brzuchu.
           
            Na szczęście, trzeci tydzień wyjazdu dał nam szansę na wysuszenie ubrań i namiotów. Zaczął się typowy lipcowy skwar. Któregoś dnia, choć byliśmy niesamowicie zmęczeni po całym dniu podchodów, szliśmy parami ze śpiewem na ustach i usilnie staraliśmy się utrzymać równe tempo. Droga nad jezioro Rudzieńskie, gdzie był nasz obóz, wiodła przez Jesionkę, pobliską wieś. Mieszkańcy patrzyli na nas z mieszanką ciekawości i pobłażania, gdy ukazywała się im pstra grupa dzieciaków, z portfelami na szyjach i w czapkach z daszkiem, za wszelką cenę próbująca iść do taktu. Pewnie zastanawiali się, co z tej grupy za harcerze, skoro nie mają nawet mundurów, a i śpiewanie idzie im średnio. Pot lał się z nas strumieniami i bardzo żałowałem, że, jak zwykle, opróżniłem moją butelkę kilka godzin wcześniej.  No, ale nie było to przecież byle co –  porządna, czerwona i lepka jak syrop oranżada, którą kupiłem w miasteczku za 90 groszy. Gdy w końcu minęliśmy wartownię, rzuciliśmy się biegiem w kierunku kuchni, gdzie w ogromnym garnku z chochlą czekała nas nieograniczona prawie ilość najprostszego napoju orzeźwiającego – lemoniady.
             
            Obozowa lemoniada, zrobiona była jedynie z wody niegazowanej, cukru i soku z cytryny. Wersja, którą lubię najbardziej jest odrobinę bardziej skomplikowana, ale jest tak orzeźwiająca, że od dobrego tygodnia robię ją na okrągło, prawie codziennie.

Lemoniada
1 litr

- duża garść świeżych liści mięty,
- 200 ml wody,
- sok wyciśnięty z trzech cytryn,
- sok wyciśnięty z jednej limonki,
- 4 czubate łyżeczki brązowego cukru,
- dwie łyżeczki płynnego, jasnego miodu,
- woda gazowana,

- kilka plasterków cytryny,
- kilka liści mięty.

Przygotowanie:

  1. Doprowadź 200 ml wody do wrzenia w małym garnku, wrzuć liście mięty i gotuj na małym ogniu przez ok. 5 minut, aż woda nabierze brązowego koloru.
  2.  Zdejmij garnek z ognia, wyjmij liście mięty i odstaw płyn do wystudzenia.
  3. Gdy płyn będzie letni, rozpuść w nim miód i cukier, będzie to znacznie łatwiejsze niż w zimnym płynie.
  4. Przelej płyn do litrowego dzbanka, wlej sok z cytryn i limonki, zamieszaj.
  5. Dopełnił dzbanek wodą gazowaną (ostrożnie, z powodu obecności cukru, woda będzie się mocno pienić) i wstaw do lodówki na co najmniej pół godziny. 
  6. Podawaj z przybraniem z plasterków cytryny i liści mięty.

Powodzenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz